Nauki nie uprawia się dla tytułów, lecz dla wyników – mówi prof. MATEUSZ KRYSTIAN HOŁDA z Wydziału Lekarskiego Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, najmłodszy w historii profesor. 27 września skończył 30 lat!
Lubi Pan rozwiązywać problemy sercowe?
Tak. To moja praca i jednocześnie pasja. Zajmuję się tym tak naprawdę już od 10 lat.
Od 10 lat? 27 września skończył Pan ledwie 30 lat!
Choć trudno w to uwierzyć, od tylu lat moje zainteresowania krążą wokół układu sercowo‑naczyniowego. Jest to oczywiście konsekwencja moich młodzieńczych wyborów oraz dotychczasowej działalności naukowej.
Od kilku miesięcy jest Pan również profesorem tytularnym! To sytuacja trochę jak z bajki, która w dodatku po raz pierwszy wydarzyła się w polskiej nauce!
Może tak to wygląda. Zapewniam jednak, że wszystko toczyło się zwykłym, od dawna uświęconym trybem, począwszy od doktoratu, przez habilitację, aż po profesurę. Pokonałem wszystkie naukowe stopnie, jedynie troszkę szybciej niż inni.
Jakieś 20 lat szybciej…
Zgadza się.
Profesorski tytuł to moment – jak Pan wspomniał tuż po jego przyznaniu – na który czeka każdy naukowiec. Bardzo często jest on jednak ukoronowaniem kariery naukowej. Pan dopiero stoi u jej progu.. Nie osłabia to nieco motywacji do dalszych badań?
Nie, absolutnie nie. Nauki nie uprawia się dla tytułów. Tak naprawdę są one czymś, co osiąga się przy okazji, by zaistnieć w hierarchii czy też osiągnąć pewną moc sprawczą na uczelni. Naukę, przynajmniej według mnie, uprawia się dla wyników.
Prof. Mateusz Krystian Hołda
Dla samej nauki, jej rozwoju?
Dokładnie o to chodzi. Temu poświęciłem minione 10 lat życia oraz intensywnej pracy naukowej.
W dzieciństwie, mieszkając w podtarnowskich Zborowicach, kim Pan chciał zostać?
Zawsze marzyłem o tym, by zostać lekarzem. Lekarzem, prawnikiem albo architektem. To były trzy zawody, które mnie wtedy pociągały. I tak już zostało. Teraz bowiem niejako spełniam się we wszystkich tych trzech dziedzinach. Jestem lekarzem, również architektem… ludzkiego ciała, bo tym jest przecież anatomia.
A jeśli chodzi o prawo?
Właśnie rozpoczynam z nim przygodę. Tematem kolejnej mojej pracy doktorskiej będzie prawny aspekt wykorzystywania ludzkich tkanek do badań naukowych, a więc jest to temat na styku medycyny i prawa.
Pamięta Pan chwilę, kiedy pierwszy raz pomyślał o sercu, że warto się nim zająć na poważnie?
Niestety, nie. Na pewno było to jednak jeszcze przed studiami. Pamiętam, że wtedy, gdy np. oglądałem telewizję, to zawsze wybierałem te seriale, które związane były z medycyną, i to serce zawsze gdzieś tam się „przewijało”. Długo też myślałem o tym, by zostać kardiochirurgiem. Życie trochę jednak te plany zweryfikowało. Zamiast więc szkolić się w kardiochirurgii, szkolę się w kardiologii. Mimo wszystko wciąż jednak zajmuję się sercem, jemu się oddałem.
Będąc jeszcze na studiach, na trzecim roku znalazł się Pan w zespole HEART, czyli Heart Embryology and Anatomy Research Team. Skąd pomysł na tę proroczą nazwę?
Stworzenie tej niezwykłej grupy pasjonatów serca zainicjowała dr hab. Wiesława Klimek‑Piotrowska. W zespole młodych naukowców, który wtedy powstał w Katedrze Anatomii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, oprócz mnie, był również mój serdeczny przyjaciel, obecnie doktor habilitowany Mateusz Koziej. Wtedy nie mieliśmy nic, oprócz wielkiego zapału i pomysłu na pierwsze badanie. W tej chwili jest to prężnie działający zespół międzynarodowy, który liczy kilkanaście osób. Dodam tylko, że jesteśmy jednym z wiodących teamów, jeśli chodzi o kardioanatomię.
Ile takich zespołów jest na świecie?
Można je policzyć na palcach jednej ręki. Kardioanatomią, oprócz nas, zajmują się na poważnie tylko uczeni ze Stanów Zjednoczonych, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii i Japonii. I dodam, że wszystkie publikacje, które dotyczą tej niełatwej dziedziny medycyny, bazują głównie na pracy tych właśnie zespołów.
W 2016 roku otrzymał Pan, przyznawany jedynie wybitnym studentom, ministerialny Diamentowy Grant. To ważne wydarzenie w Pana życiu naukowym?
Laureatem V edycji Diamentowego Grantu zostałem stosunkowo późno. Wynikało to jednak z przepisów, gdyż można było go otrzymać dopiero po 5. roku studiów lekarskich.
Co wniósł w Pana życie?
Umożliwił mi zrobienie doktoratu. Wspomnę tylko, że przewód doktorski rozpocząłem i zakończyłem, jako pierwszy w Polsce, nie mając jeszcze ukończonych studiów magisterskich. Diamentowy Grant był więc pierwszym milowym krokiem w mojej karierze. Przyśpieszył ją i nadał odpowiednie tempo. Oczywiście dodatkowe finansowanie, szczególnie na początku kariery naukowej, również było mile widziane i bardzo cenne.
W tym samym roku Niezależne Zrzeszenie Studentów uhonorowało Pana Studenckim Noblem.
Nie ukrywam, to bardzo miłe uczucie, gdy to, co się robi, cenią również koledzy.
Był Pan także stypendystą Fundacji Nauki Polskiej…
Stypendium START to nagroda indywidualna. W ten sposób Fundacja Nauki Polskiej nie tylko docenia to, co robi dany naukowiec, ale również zapewnia mu pewien zastrzyk gotówki. Wszystko po to, aby mógł skupić się tylko na działalności naukowej, nie szukając dodatkowych zajęć. To było bardzo ważne wydarzenie w mojej karierze, także niezwykle prestiżowe. Wyróżnienie to dało mi kolejną motywację do poświęcenia się karierze naukowej.
Temat Pana pracy doktorskiej brzmi dość tajemniczo: „Cieśń mitralna oraz cieśń trójdzielno‑żylna – anatomiczne podłoże dla zabiegów ablacji substratu arytmogennego”. Zwykłemu śmiertelnikowi niewiele on powie…
Doktorat odnosił się do zagadnień związanych stricte z mięśniem sercowym. Dotyczył anatomii dwóch miejsc w przedsionkach, tych, w których wykonywane są zabiegi ablacji, czyli niszczenia źródła arytmii. Praca ta była anatomicznie najbardziej kompleksowym opisem tych rejonów serca.
Aż trudno w to uwierzyć.
W sercu są to rejony trudno dostępne. Cieśń, jak nazwa wskazuje, to miejsce, gdzie jest bardzo ciasno. Poruszanie się tam – między jedną a drugą strukturą – jest zaś kluczową sprawą. Od tego tak naprawdę zależy sukces zabiegu ablacji, a tym samym uwolnienia pacjenta od arytmii. Praca miała podwójny charakter, z jednej strony czysto poznawczy, anatomiczny, a z drugiej strony kliniczny – dawała podstawę do wykonywania zabiegów elektrokardiologom.
Mamy XXI wiek. Sercem zajmuje się cały świat, tysiące najwybitniejszych naukowców i specjalistów. Jak to się stało, że Pan, będąc jeszcze studentem, dostrzegł pewne luki w tej wiedzy?
Nie wiem, jak to się stało. Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Jednak życzę każdemu naukowcowi, aby tak „wstrzelił” się w temat. Rzeczywiście może się wydawać, że po kilkuset latach badań anatomicznych nad sercem, organ ten nie powinien już mieć przed nami żadnych tajemnic… Nie jest to jednak prawda. Rozwój najnowocześniejszych technik, miniaturyzacji, obrazowania medycznego w kardiologii, wymusił dostarczenie odświeżonej, zupełnie nowej wiedzy na temat budowy mięśnia sercowego. Wcześniej tak bardzo szczegółowe informacje o tym organie nie były bowiem potrzebne… W tej chwili, gdy zabiegi można przeprowadzać praktycznie na każdym milimetrze serca, jego anatomię musi perfekcyjnie poznać każdy kardiolog inwazyjny, kardiochirurg, czy kardiolog obrazowy. My tylko odpowiedzieliśmy na zapotrzebowanie, jakie niesie współczesna praktyka kliniczna.
Skąd Państwo bierzecie serca do badań?
W Małopolsce, dzięki donatorom mamy największą na świecie ich kolekcję. To ten zbiór wykorzystujemy podczas badań. Baza ta, w połączeniu z naszą sumiennością, systematycznością oraz dobrą metodologią, przyniosła już olbrzymie efekty, m.in. bardzo dobre prace naukowe.
Trzymał Pan w ręku bijące serce?
Tak, zarówno takie, które biło w pacjencie podczas zabiegu kardiochirurgicznego, jak i takie, które pochodziło od zmarłego dawcy i zostało zreanimowane.
Co to znaczy zreanimowane?
Technologia reanimacji mięśnia sercowego została opatentowana na University of Minnesota w Stanach Zjednoczonych, w którym miałem okazję odbyć staż naukowy. Dzięki niej naukowcy mogą teraz testować najbardziej zaawansowane techniki. To coś niesamowitego, gdy na pozór martwe serce zostaje podpięte do kilkunastu rurek, następnie jest defibrylowane i zaczyna… bić na stole operacyjnym. Dzięki tej metodzie można testować różne urządzenia wszczepialne i różne techniki operacyjne.
To musi być niesamowity widok…
Zgadza się. Wygląda to jak na filmie science fiction.
Co jest tak fascynującego w sercu, że aż tyle osób na świecie próbuje rozwikłać jego zagadki?
To wynika z nieustannego zapotrzebowania na wiedzę o sercu i jego chorobach. Niestety, serce nie nadąża za naszym niezdrowym stylem życia oraz chorobami cywilizacyjnymi, które go bardzo okrutnie doświadczają. Skoro więc choroby układu sercowo‑naczyniowego, są główną przyczyną zgonów na świecie, musimy doskonalić metody ich leczenia. Mimo iż wiedza rośnie wykładniczo, to również potrzeby rosną wykładniczo. Dlatego potrzebujemy coraz więcej badań, nie tylko w obszarze serca, ale także farmakologii, nauk podstawowych, obrazowania oraz technik interwencyjnych.
Stąd pomysł, by stworzyć dokładną mapą serca?
Tak.
Komu jest ona bardziej potrzebna – lekarzom inwazyjnym czy może teoretykom?
Obydwu tym grupom. Teoretycy, anatomowie potrzebują jej do rozwoju nauki, a klinicyści – kardiochirurdzy, kardiolodzy inwazyjni czy radiolodzy – do leczenia – bezpiecznego przeprowadzania zabiegów. Stąd tak ważne jest, aby doszło do kooperacji między poszczególnymi specjalnościami kardiologicznymi.
Czym jest serce?
Mięsień sercowy to bardzo skomplikowany mechanizm. Składa się z mechanicznej pompy mięśniowej, ale mamy też hemodynamikę płynów, płynącą krew, „elektrykę”, czyli układ bodźcotwórczo‑przewodzący, czyli to wszystko, co zmusza serce do skurczu i nadaje mu odpowiedni rytm. Nie można również zapomnieć o bliskim sąsiedztwie wielu niezwykłych struktur – na bardzo małym obszarze mamy przecież ponad 300 elementów anatomicznych, które z sobą wielowymiarowo sąsiadują. A w sposób szczególny sąsiadują z sobą jamy serca. Nic więc dziwnego, że interwencje wykonywane w jednej z nich – w przedsionku, aorcie, czy komorze –wpływają również na inne struktury serca. Dlatego tak ważna, co do milimetra, jest dokładna znajomość anatomii serca. Tylko wtedy zabiegi będzie można wykonywać prawidłowo, z sukcesem oraz odpowiednim bezpieczeństwem dla pacjenta. I dlatego ta wiedza, a więc szkicowanie mapy serca, jest tak potrzebne.
Zajmuje się Pan również morfometrią. Czy to jest również element mapy serca?
Morfometria to nauka o pomiarach, a także opis narządów oraz zachodzących pomiędzy nimi zależności. To jest to, od czego zaczęliśmy, co kontynuujemy, i na czym pewnie skończymy.
Jakie narzędzie stosujecie podczas badań?
Głównym narzędziem badawczym, którym się posługujemy, jest suwmiarka.
Suwmiarka w XXI wieku?
Tak – elektroniczna. Nie ma lepszego narzędzia pomiarowego. Tylko w ten sposób możemy określić poszczególne warianty anatomiczne serca mięśniowego. Tak jak kartograf posługuje się cyrklem, tak my – szkicując mapę serca – posługujemy się technikami morfometrycznymi.
Podczas badań odkrył Pan również pewną tajemniczą kieszonkę w sercu…
Kieszonka przegrodowa, bo o niej to mowa, była tematem mojej pracy habilitacyjnej.
Czym ona jest?
To bardzo ciekawa struktura w sercu, praktycznie niezauważana przez lekarzy przez setki lat. Świat naukowy zainteresował się nią dopiero w 2010 roku, a więc zaledwie 12 lat temu. Opisał ją wtedy zespół ze Stanów Zjednoczonych. My poszliśmy nieco dalej, wyjaśniając, jak powstaje, jakie ma znaczenie, co się może wiązać z jej obecnością w sercu. Mówiąc w skrócie, jest to taki uchyłek w przegrodzie międzyprzedsionkowej, czyli ścianie oddzielającej dwa przedsionki, którego obecność może się, niestety, wiązać ze zwiększonym ryzykiem udaru mózgu.
Dlaczego tak się dzieje?
W tej kieszonce, a więc stosunkowo niewielkiej przestrzeni, może dochodzić do wykrzepiania się krwi. I ten zakrzepowo‑ zatorowy materiał – w niekorzystnej sytuacji – może doprowadzić do udaru mózgu.
Gdy kieszonka znajduje się z prawej strony serca…
Raczej nie wyrządzi nam większej krzywdy. Prawy przedsionek nie komunikuje się bowiem bezpośrednio z naczyniami systemowymi. Jeśli nawet znajdzie się w niej jakiś zakrzepowo‑ zatorowy materiał – oczywiście stosunkowo niewielki – to po drodze mamy jeszcze naturalny filtr, którym są płuca. Te zaś są w stanie bardzo dużo znieść, a łożysko płucne działa jak m.in. filtr dla zakrzepów żylnych. Naprawdę niewielki materiał zatorowy nie wyrządzi większych krzywd.
Gdy kieszonka pojawi się po lewej stronie?
Niestety, wtedy mamy spory problem. Z tej strony droga krwi jest bowiem prosta – przez lewą komorę i do aorty, a następnie do coraz mniejszych tętniczek. Zakrzep może więc swobodnie się przemieszczać.
Aż powstanie zator?
Tak. Gdy zamknięta zostanie tętnica odżywcza, wtedy najczęściej dochodzi do udaru mózgu.
Dzięki temu odkryciu…
…mogliśmy dołożyć kolejne miejsce w sercu, w którym taki zakrzep może się pojawić. Wspomnę tylko, że wciąż 30 proc. udarów uznawanych jest za kryptogenne, czyli takie, w których nie wiemy, skąd pochodził materiał zakrzepowy. Nasze badania udowodniły, że w tych kryptogennych zawałach mózgu znaczącą rolę może odgrywać kieszonka przegrodowa. Może być odpowiedzialna za jakiś procent tych udarów, o których nie wiemy, dlaczego powstają. Lekarze otrzymali więc podpowiedź, że warto również zwrócić uwagę na przegrodę międzyprzedsionkową, gdzie znajduje się źródło materiału zakrzepowo‑ zatorowego.
Czy w przypadku serca, będą jeszcze tego typu odkrycia anatomiczne? Odkrycia na wagę życia?
Myślę, że tak. Oczywiście nie zawsze będą one pozytywne, ale dzięki nim poznajemy mechanizmy powstawania wielu różnych chorób sercowo‑naczyniowych. Byłbym więc hipokrytą, gdybym stwierdził, że wszystko już wiemy o sercu. Tak nie jest i pewnie przez najbliższych kilkaset lat nie będzie! Serce ma swoje tajemnice. I świetnie ich strzeże!
Wkroczmy na chwilę w świat najnowocześniejszych technologii. Czy serce można wydrukować np. w drukarce 3D?
Oczywiście, można. Jednym z naszych najważniejszych zajęć jest wizualizacja danych 3D. Bazując na tomografii komputerowej konkretnego pacjenta, jesteśmy w stanie nie tylko odtworzyć i zwizualizować serce, ale także stworzyć dokładną trójwymiarową jego kopię.
Czy takie trójwymiarowe modele przydają się do czegoś?
W pewnych przypadkach, np. podczas planowania bardzo skomplikowanych zabiegów, mogą nawet uratować życie. Dysponując odpowiednimi danymi radiologicznymi, możemy takie serce wydrukować i udostępnić, jako model 3D. Dzięki temu kardiolodzy inwazyjni i kardiochirurdzy mogą przeprowadzić symulacje. W ten sposób sprawdzą np. czy dany zabieg ma szansę powodzenia, jaką metodę zastosować, które narzędzia wybrać. Jeszcze przed operacją mogą też dobrać odpowiedniej wielkości protezy zastawkowe. I tak oto mamy do czynienia z medycyną szytą na miarę, spersonalizowaną pod konkretnego pacjenta.
Doktorat obronił Pan w kwietniu 2017 r., będąc jeszcze studentem medycyny na Wydziale Lekarskim UJ CM. Później ukończenie studiów, habilitacja i profesura. Po drodze stypendia, granty, nagrody, kongresy, odczyty… Od tych wszystkich sukcesów może przewrócić się w głowie…
Zapewniam, że bardzo twardo stąpam po ziemi. Nie mam też zbyt wiele czasu, by celebrować te sukcesy. W tej chwili, co prawda, więcej bywam na naukowych spotkaniach, panelach i forach niż wcześniej. Myślę jednak, że jest to stan przejściowy. I za parę chwil cały ten „szum” wokół mnie ucichnie, będę więc mógł powrócić do swojej pracy.
Wciąż Pan Profesor prowadzi zespół?
Tak. Nie ma więc ani chwili, by spocząć na laurach. Odpowiedzialny jestem bowiem nie tylko za siebie, ale też za moich współpracowników i przyjaciół, także przecież bardzo młodych naukowców.Te kilkanaście osób to doborowy team, wystarczający, aby prowadzić najbardziej wymagające badania. Jesteśmy młodym, prężnym, ale też bardzo ambitnym zespołem.
Jak udało się Wam utrzymać razem? Gdzie tkwi tajemnica sukcesu?
Jak wytrzymaliśmy razem? Pewnie dlatego, że jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Między nami jest również niewielka różnica wieku – to ułatwia porozumienie. Traktujemy się po partnersku i jednocześnie koleżeńsku. Między nami nie ma też zależności hierarchicznych. Wszyscy mają dużo swobody oraz naukowej wolności.
Każdy ma grant?
Staram się, aby tak było. Chodzi przecież o to, żeby każdy z naukowców był niezależny w tym, co robi.
Pan kieruje zespołem?
Wskazuję tylko kierunek, w którą stronę warto iść.
Do tej pory zdawało to egzamin?
Tak. I mam nadzieję, że dalej tak będzie.
Najmłodszy profesor… To oczywiście brzmi dumnie, ale rodzi również wiele wyzwań. Jak układa się Panu współpraca z nieco starszymi kolegami? Czy troszkę nie zazdroszczą Panu tych wszystkich osiągnięć?
Tak naprawdę to pytanie nie do mnie, ale do moich starszych kolegów. Zdecydowana większość naukowców cieszy się z moich osiągnięć, choć dochodzą do mnie także głosy, że moja kariera dzieje się za szybko, że jestem jeszcze bardzo młody, nie mam odpowiedniego doświadczenia. Jednak tak naprawdę każdy miał lub ma taką samą szansę, jak ja. Nie pochodzę z rodu czy klanu lekarskiego. W rodzinie nie mam żadnego profesora, po którego plecach mógłbym się wspiąć w miejsce, w którym teraz jestem. Wszystko, co osiągnąłem, to efekt ciężkiej pracy, zbiegów okoliczności i szczęścia.
Szczęścia?
Tak. Szczęścia do kierownictwa katedry, mentorów oraz współpracowników. Nic też nie robiłem na skróty. Cały mój dorobek naukowy został zweryfikowany w taki sam sposób, jak każdego innego naukowca. Procedury dla wszystkich są przecież takie same – tak dla dwudziesto-, trzydziesto- jak i sześćdziesięciolatków.
Pana droga może być ścieżką, którą będą podążać inni młodzi naukowcy?
Mam taką nadzieję. Być może mój przykład da im odwagę, by nieco szybciej rozpoczynać karierę naukową.
Co trzeba zrobić, by tak się stało?
Wystarczy uwierzyć w siebie. Nie trzeba czekać lata na przysłowiowe zielone światło od kierownika, szefa, rektora. Czasem trzeba też zawalczyć o swoje.
Ma Pan serce wojownika?
Myślę, że tak.
Słyszałem, że Pan Profesor jest również kolekcjonerem… Tylu „naj”, w tak krótkim czasie, nie zebrał żaden inny naukowiec w Polsce?
Faktem jest tylko, że mam trzy „naj” – jestem najmłodszym w historii doktorem, doktorem habilitowanym i profesorem.
Skoro w tak młodym wieku, w tak trudnej dyscyplinie naukowej, osiągnął Pan tak wiele, to czy ma Pan jeszcze jakieś marzenia?
Mam. Chcę zdobyć kolejne granty, by móc rozwijać zespół. W ten sposób nasz team będzie mógł przetrwać kolejne lata, dokonując kolejnych ważnych odkryć.
Myśli Pan o jakimś konkretnym grancie?
W ciągu najbliższych miesięcy planujemy złożyć wniosek do Narodowego Centrum Nauki o grant, którego wartość będzie wynosiła ponad 3 mln zł.
Na co ta ogromna suma zostanie przeznaczona?
Chcemy prowadzić badania węzła przedsionkowo‑komorowego serca. Pragniemy poznać, jak zmienia się jego budowa i funkcja w niewydolności serca. To bardzo ambitny projekt. Jeśli uda nam się go uzyskać, to będziemy go współrealizować z Uniwersytetem w Manchesterze. To takie marzenie na najbliższe lata!
A marzenie dotyczące Pana zespołu?
Mam nadzieję, że już wkrótce któryś z jego członków pobije moje osiągnięcia. I również stworzy swoją kolekcję „naj”. Tylko bowiem w ten sposób nauka może posuwać się do przodu.
Czy macie Państwo szansę na Nobla w dziedzinie medycyny?
Za to, co robimy, Nobla się nie dostaje. Badania prowadzone na styku nauk klinicznych i podstawowych, nie kwalifikują się do tej wyjątkowej nagrody. Zresztą nie mamy też takich ambicji. Wystarczy nam to, co robimy na co dzień.
Czy ma Pan pozasercowe pasje?
Oczywiście – jak każdy. Uwielbiam podróże. Nie ukrywam jednak, że często wiążą się one z działalnością naukową. Wyjazdy na staże, kongresy naukowe czy sympozja, to również doskonała okazja, by zobaczyć sporą część świata. Można powiedzieć, że jest to taki dodatkowy bonus do działalności naukowej.
A inne aktywności?
Niestety, trochę mi na nie brakuje czasu. Mimo nawału różnych obowiązków staram się jednak aktywnie spędzać czas. Chodzę na siłownię i do kina, robię zakupy oraz gotuję obiady.
Praca naukowa może przynieść satysfakcję?
Ogromną!
Lubi Pan to, co robi?
Tak. Sercu oddałem się bez żadnych warunków!
Rozmawiał Marek Długopolski, Polska Press Grupa